http://www.zb.eco.pl/bzb/37/rekomend.htm
Oleg Budzyński
DYLEMATY EKOLOGIZACJI GMIN WIEJSKICH
TAKTYKA EKOROZWOJU GMINY
Wydawnictwo "Zielone Brygady"
Kraków 2002
Kraków 2002
RECENZJA KSIĄŻKI LEŚNIKA OLGA BUDZYŃSKIEGO "DYLEMATY EKOLOGIZACJI GMIN WIEJSKICH" C Jerzy Czerny 1998 r.
Motto: Nie można kochać i w pełni szanować dzikiej przyrody, ani podejmować sprzyjających jej działań, jeżeli jej się nie zna, nie rozumie i nie ma się z nią stałego kontaktu; a tak jest, gdy mieszkamy w dużym mieście niezależnie od tego, czy sami siebie będziemy uważać za działacza ruchów pro-ekologicznych czy uczonego zajmującego się ekologią akademicką.
Są słowa "klucze" i słowa "wytrychy". Właśnie na takie dwa różne sposoby używa się słowa "ekologia", które obecnie w Polsce jest niewątpliwie jednym z najbardziej nadużywanych słów i pojęć. Klucz to narzędzie gospodarza, który chroni i rozwija w sposób odpowiedzialny i pełen troski to, co zostało mu powierzone. Wytrych to narzędzie bezprawnej uzurpacji. Sposób przywłaszczenia sobie tytułu do bycia jedynym ekspertem i specjalistą, uprawnionym do kompetentnego wypowiadania się w danej dziedzinie lub bycia nowym prorokiem, który zamierza uzdrowić świat.
Gospodarz działa w pełnym świetle dziennym dnia i nie musi ukrywać, kim jest, co, jak i dlaczego robi, na jakiej podstawie, z zastosowaniem jakich narzędzi, jakie są jego intencje, dlaczego o tym właśnie mówi czy pisze. Włamywacz działa po ciemku, choć po dokonaniu zawłaszczenia przedstawia się jako "książę iluminat jasności" oraz dobroczyńca ludzkości. Włamywacz pierwszy najgłośniej krzyczy: "łapać złodzieja!" Ale uzurpator manipulator i propagandzista nic nie mówi, skąd przychodzi, dlaczego, i jakie są jego właśnie zamiary i intencje. Robi natomiast dużo krzyku frazesów i chwytów demagogicznych, za którym łatwo, jak za zasłoną dymną jest mu się samemu ukryć.
Gdy się nie nazywa rzeczy po imieniu i nie wnika w głąb istoty rzeczy, można bez problemu i bardzo długo, jeżeli ma się tylko trochę biegłości w piórze, dowolnie ślizgać po każdym temacie i problemie, jak po zamarzniętej tafli jeziora. Ale ślizgający się dla rozrywki lub profesjonalnego wyczynu, nie jest w stanie sięgnąć swą percepcją głębiej, niż sama powierzchnia lodu, gdzie właśnie być może obumierają ryby, którym gruby lód i "ręką ludzką" wpuszczone do wody ścieki odebrały tlen niezbędny do życia. Zresztą zauważyć problem, nawet natychmiast, gdy się on pojawi, to nie znaczy jeszcze umieć, chcieć i móc przedsięwziąć odpowiednie i odpowiedzialne działania.
"Dylematy ekologizacji gmin..." to książka w szczególny sposób wyjątkowa. Oleg Budzyński niczego sobie nie uzurpuje i nie żąda, byśmy zgadzali się we wszystkim z jego poglądami. To, o czym pisze, nie jest czczym teoretyzowaniem, ale jest osadzone aż do bólu i sarkazmu w realiach Polski lat 1989 - 94, widzianych nie z perspektywy miasta stołecznego, lecz realiów wiejskich i gminnych.
Nazywanie rzeczy po imieniu zawsze zaczyna się od precyzowania tez, definiowania pojęć, zakresu ich stosowania oraz wskazania, które z podawanych twierdzeń uznaje się a priori za podstawowe i nie wymagające udowadniania (czyli od aksjologii i aksjomatyki). Tak też zaczyna Oleg Budzyński, wprowadzając nawet na swój własny użytek swoiście rozumiany termin "barbaryzacji" - przenoszenia technik i narzędzi z innych dziedzin, w tym zarówno tych prostych i od dawna znanych, jak i najnowszych, technicznie wyrafinowanych, do osiągania celów ekologizacyjnych. Autor wprowadza również dwa pojęcia z teorii skutecznego dowodzenia: strategia i taktyka.
Taki rzetelny punkt wyjścia to duża zaleta książki. To właśnie dlatego słowo "ekologia" w polskich środkach masowego przekazu oraz życiu gospodarczym i społecznym jest używane zgodnie z modą lub własnym czy grupowym interesem i bez precyzowania, co tak naprawdę i w sposób ścisły ono oznacza. To właśnie dlatego wcale nie rażą powszechne nonsensy typu "Ekologiczna pralnia chemiczna", "ekologiczne opakowania jednorazowe" (z samowolnie skopiowanym niemieckim znakiem zastrzeżonym dla produktów objętych systemem recyklingu GRUNE PUNKT, bez zrozumienia co on naprawdę oznacza, w jakim celu i pod jakimi warunkami formalnymi i finansowymi może być umieszczany na opakowaniach), czy nawet samo określenie "farby ekologiczne", "produkt ekologiczny" (np. po niemiecku brzmi to ściśle i właściwie: Umweltferundliche Produkten), "ruchy ekologiczne" (po niemiecku DIE GRUNEN), czy wypowiedzi typu: "Naszym zdaniem (Agencji Budowy i Eksploatacji Autostrad) autostrady to najbardziej ekologiczne drogi, jakie kiedykolwiek budowano na lądzie" ("bo mają siatki, pozostałe nie" - wywiad z dyrektorem toruńskiego oddziału ABiEA Bernardem Kwiatkowskim "Ekologia bez terroryzmu", Nowości 9.9.1998). Wystarczyłoby przecież podstawić definicję: "ekologia - dziedzina biologii badająca wzajemne stosunki między organizmami a otaczającym je środowiskiem", by objawiła się nonsensowność tych określeń. Uważam, że np. na pytanie dziennikarza: "Przeciwko czemu tym razem protestują ekolodzy?" należałoby odpowiedzieć, że "nie protestują, tylko swoją akcją zwracają uwagę opinii publicznej", oraz nie "ekolodzy", tylko "przedstawiciele ruchów pro-ekologicznych". Niestety, wydaje mi się, że wielu działaczom ruchów pro-ekologicznych, zwłaszcza młodym, bardzo pochlebiają takie określenia: "my jako ekolodzy...", "ekolodzy powiedzieli to i to...", "ekolodzy zrobili to i tamto...", i sami bardzo się w nich lubują, a używanie określenia "zieloni" mogłoby być może komuś zabrzmieć aluzyjnie, np.: "zieloni w danej dziedzinie czy w temacie". A przecież ekologia to specjalność naukowa wymagająca bardzo szerokiej interdyscyplinarnej wiedzy i dużej odpowiedzialności, podobnie jak specjalizacja chirurga w medycynie, gdzie najpierw zostaje się lekarzem ogólnym, a potem robi się specjalizację. Czy nie przeraziłoby nas, gdybyśmy nagle usłyszeli, że oto w jakiejś szkole podstawowej powstało "koło młodych chirurgów"? Albo gdybyśmy usłyszeli w jakiejś reklamie, że "firma x właśnie wprowadziła na rynek po bardzo przystępnych cenach komplety narzędzi chirurgicznych? "A przecież to właśnie od wiedzy, etyki i opinii wydanej np. przez ekspertów z listy Ministerstwa Ochrony Środowiska, oceniającej oddziaływanie inwestycji na środowisko, będzie zależeć na długie lata życie i zdrowie przyrody i nas wszystkich.
Książka "Dylematy ekologizacji..." może nie tylko poruszyć, ale i dotknąć do żywego i oburzyć. Dotknięci jej treścią, tezami i wnioskami mogą się poczuć zarówno naukowcy, urzędnicy ochrony środowiska i gmin, ale także działacze ruchów ekologicznych. Obu tym środowiskom bowiem zarzuca autor - i chyba nie bez racji - że większość z jego przedstawicieli "w życiu nie posadziła i nie pielęgnowała żadnego drzewa (poza organizowanymi spektakularnymi imprezami tego typu), a wypowiadają się, jak najlepiej należy je sadzić na wsi". Ludzie nauki i administracji mówią bowiem w duchu "monopolu profesjonalno-naukowego", działacze ruchów ekologicznych zaś w myśl "postulatów i pobożnych życzeń". Oleg Budzyński nie chce stać na pozycji żadnego z nich.
Autor zaczyna książkę od pytania: "Co w praktyce leśnej, rolniczej i zarządzania gminą ma oznaczać postulat ekologizacji?" I odpowiada, że w ekologizacji działań ludzkich nie chodzi o to... "żeby ich zaniechać, bo wtedy będzie najbardziej naturalnie, czyli jak w przyrodzie, zanim człowiek zaczął w nią ingerować". Według autora w epoce powszechnego oddziaływania kwaśnych deszczy, rozprzestrzeniania się zanieczyszczeń powietrza, powiększania dziury ozonowej, zauważalnych i rejestrowalnych globalnych zmian klimatycznych, zanikania bioróżnorodności i dzień po dniu, hektar za hektarem odbieraniu zwierzętom ich siedlisk, takie podejście jest hipokryzją. Bo czyż nie jest hipokryzją naukowa zabawa w "wycinanie piłkami ręcznymi fragmentu pnia" upadłego na ścieżkę, którą dochodzą do swych stanowisk badawczych naukowcy w Puszczy Białowieskiej, nie przyznając jednocześnie, że cała Puszcza to rejon, w którym przypada największa w kraju liczba naukowców na km2, żyjących z prowadzonych tam badań? Bo czyż gdyby nie 12 ocalałych swego czasu w Zoo żubrów, ten gatunek należałby już do zaginionych? A dlaczego na widoczne w wielu wiekowych dębach w puszczy zabliźnienia po barciach nie patrzymy również jako niewątpliwy element "światowego dziedzictwa" nie zaś na jako przykład ówczesnego barbarzyństwa i cywilizacyjnego dewastowania przyrody? Nie chodzi więc chyba o to by mówić że coś jest "ekologiczne - bo bez ingerencji człowieka", gdyż nie ma już w dzisiejszej przyrodzie niemal niczego nie dotkniętego w jakiś tam sposób działalnością człowieka, ale o to by "ekologizacyjne działania człowieka służyły w świadomy sposób wzrostowi bioróżnorodności przyrody". Czyż bociany ze szczególnym upodobaniem nie zakładają gniazd na "antropogenicznych" słupach energetycznych, dachach domów czy nawet kominach (wybitnie nieekologicznych) elektrociepłowni?! Czyż psychologiczna bariera, stojąca na przeszkodzie podejmowania "działań konstruktywno-aktywnej ekologii", zamiast "bierno-ochraniarskiej", nie tkwi tylko "w naszych umysłach", czyli w myśleniu "antropomorficznym" o potrzebach zwierząt? One same myślą i działają w kategoriach "przeżycia", czyli zajmowania siedlisk, rozmnażania się i rozprzestrzeniania, gdy tylko pojawią się do tego warunki! Czyż człowiek nie może świadomie stwarzać im takich warunków w sposób łatwy, szybki i skuteczny, jaki nigdy sam z siebie nie wystąpiłby w przyrodzie np. rozwieszając masowo budki lęgowe, rozkładając "sztuczny puch do wicia gniazd", rozsiewając rośliny miodo- i nektarodajne itd. Dlaczego więc nie robimy tego, skoro moglibyśmy i z pewnością powinniśmy?!
Czyż problem nie leży wyłącznie w szufladkującej świat własną miarą stereotypowości naszego myślenia? Czyż to nie pewne stereotypy ludzkiego myślenia przejawiają się w poglądach zarówno naukowców jak i działaczy ruchów proekologicznych? Ci pierwsi mówią: "chrońmy, a nie ingerujmy, bo to już nie będzie naturalne", a czyż sami nie należą do grona "chłodno myślących" intelektualistów, pragnących maksymalnej swobody dla własnych poglądów? Ci drudzy mówią: "wypuścić natychmiast wszystkie zwierzęta z Zoo i wszystkie orki z oceanariów, bo czy my byśmy się dobrze czuli w więzieniu za kratkami"? Czyż nie dlatego, że należą do współczujących "dobroduchów" chcących ulżyć światu i cierpieniom własnego życia w niemożności dostosowania się do powszechnego konsumpcjonizmu dominującego w społeczeństwie kultury masowej? Czy w pewnym sensie nie są to tylko dwa skrajne przypadki tego samego: "myślenia o zwierzętach poprzez wyobrażanie sobie, co byśmy chcieli lub czuli, gdybyśmy znaleźli się na miejscu zwierząt, nie zaś czego rzeczywiście potrzebują zwierzęta jako zwierzęta!"
Drugie niezwykle cenne spostrzeżenie autora "Dylematów ekologizacji..." to fakt, że zarówno rolnicy, leśnicy jak i myśliwi czy wędkarze, jako grupy zorganizowane i na co dzień mające do czynienia z gospodarka rolną, leśną czy łowiecką, mogłyby być sprzymierzeńcami działań ekologizacyjnych i podnoszenia wciąż przerażająco niskiej w naszym kraju społecznej świadomości ekologicznej (można by do nich dołączyć jeszcze: nauczycieli, księży i... policjantów) pod warunkiem jednak, że te grupy społeczne nie będą postrzegane przez utopijnych i radykalnych przedstawicieli ruchów pro-ekologicznych jako główni winowajcy "mordowania zwierząt oraz wycinania drzew w lasach z których większość powinna zostać Parkami Narodowymi lub rezerwatach przyrody".
Trudno się nie zgodzić, że powinniśmy chronić to co jeszcze pozostało z dzikiej przyrody ale droga do tego wiedzie tylko przez zmianę świadomości społecznej tak, aby to obywatele uznali, że za tworzeniem rezerwatów przemawia faktyczny interes społeczny. Interes ten musi być przekładalny również na korzyści społeczne tak, aby nie tracili na tym sami ludzie "zamykani w granicach rezerwatu" ani gminy do których za prowadzenie gospodarki leśnej na ich terenie wpływają podatki, czyli tracą na każdym powstałym rezerwacie. Podobny jest mechanizm wytyczania tras autostrady właśnie przez tereny lasów państwowych czy nawet rezerwaty jak to miało miejsce na "Górze Świętej Anny". Błąd tkwi w założeniach samej ustawy o autostradach, która na skarb państwa nakłada obowiązek wykupu terenów pod autostradę, a skoro tak, to po co szukać pieniędzy w budżecie jak można przekazać będące własnością skarbu państwa? To nie leśnicy są winni tylko błędne mechanizmy prawne. To leśników w pierwszej kolejności oburzają i dotykają te mechanizmy i mogą oni więc łatwo zostać mocnymi sprzymierzeńcami ruchów proekologicznych. Wszystkie tezy głoszone przez autora znajdują mocne poparcie w prowadzonych przez niego działaniach ekologizacyjnych w jego Szkółce Zadrzewieniowej (Wielkie Pułkowo na trasie Toruń - Brodnica. Naprawdę warto się tam kiedyś przy okazji wybrać!). Po dziesięciu latach jego działania w kierunku wprowadzania i rozszerzania wokół użytków ekologicznych, są widoczne w znacznym promieniu od jego szkółki zarówno w przyrodzie (jako argument w ewentualnej dyskusji z naukowcami) jak i w wymiarze społecznym (nie do podważenia argumenty w dyskusji z działaczami ruchów proekologicznych). Ornitolog, który nieopatrznie zapędziłby się w ten rejon, a nie byłby zorientowany w działaniach, jakie inicjuje w środowisku Oleg Budzyński, i próbowałby rozpoznawać gatunki ptaków gnieżdżące się w poszczególnych gniazdach na podstawie ich konstrukcji i użytego przez ptaki materiału, oniemiałby ze zdziwienia, znajdując jako dominujący nie występujący w przyrodzie krzykliwo niebieski puch z włókien sztucznych. Włókna te wszędzie wkoło Oleg celowo rozkłada, by ułatwić i umilić ptasim młodym parom "pożycie godowe", tak że mogą one odbyć 2 a nawet 3 lub 4, a nie 1 lęg w normalnym dla danego gatunku okresie lęgowym. W rezultacie w swojej szkółce, która z lotu ptaka wygląda jak zdecydowanie nie naturalna i antropogeniczna mozaika pasów roślinności, Oleg uzyskuje liczebność i różnorodność gatunkową na km2 przekraczającą nawet do 4 razy tę występującą w najbardziej cennych przyrodniczo rezerwatach ścisłych! Podobnie jest w szkółce z cennymi owadami, którym nie tylko zakłada specjalne budki z poukładanymi w stosy trzcinowymi rurkami lub deszczułki z ponawiercanymi otworami do zakładania gniazd np. przez samotne osy. A tuż obok wysiewa grządki np. roślin baldaszkowatych, które również, pozbawione konkurencji innych roślin, wyjątkowo bujnie kwitną. Oleg tak zaplanował grządki, że gdy tylko jeden gatunek przekwita, tuż obok zaczyna kwitnąć następny. Owady wcale nie muszą więc ani wyszukiwać poszczególnych skupisk kwitnących roślin, ani latać na duże odległości - wszystko mają podane jak na dłoni; pozostaje im tylko kopulować, składać jaja i dokarmiać larwy.
Gdy Oleg Budzyński objął kierowanie szkółką, okoliczni rolnicy patrzyli na jego nowatorskie działania ze zdziwieniem i nieufnością: "a ten co tu wymyśla?" Obecnie w szkółce wciąż są jakieś zabiegi pielęgnacyjne i "dla miejscowych" zawsze parę groszy, które tu można zarobić. Sami więc zauważyli, że nie jest wcale takie głupie to, co on tam wprowadza. Każdy wie, że w szkółce wystarczy tylko przejść wzdłuż rzędu drzew i można kosz grzybów nazbierać, rower zawsze można w dowolnym miejscu o drzewo oprzeć czy w cieniu usiąść. Za szpalerami śliw nie ma wiatru i erozji ziemi. Gałęzi na opał zawsze jest pod dostatkiem. I tak powoli początkowo sceptycznie nastawieni rolnicy, bez namawiania, przekonywania ich na siłę i akcji propagandowych, wokół wprowadzili zadrzewienia śródpolne i zrozumieli, że to daje korzyści, a nie - jak się im wcześniej wydawało "że tylko zacienia zboże" czy "ziemię wyjaławia" i "traktorem trudniej orać".
Zajmując się prowadzeniem szkółki i wcielaniem w życie idei ekologizacji i użytków ekologicznych Oleg Budzyński nie ma czasu ani ochoty zajmować się ścisłym i metodycznym liczeniem sztuk i gatunków, a tym bardziej podejmować polemiki naukowe. Mówi i pisze, że woli traktować powstałe w wyniku jego działań nowe układy ekologiczne jak swoistą "czarną skrzynkę". Dla niego istotne jest, by uzyskany efekt był pod względem bioróżnorodności korzystny ilościowo i jakościowo, a nie "jak" "dlaczego właśnie tak" i "w jakim stopniu". Ocenę uzyskanych efektów i ewentualne rozpoczęcie badań na ten temat zostawia naukowcom akademikom, którzy jak dotąd omijają jego enklawę.
Gorąco polecam uważną lekturę tej książki, a jeszcze bardziej własną refleksję nad przedstawionymi w niej tezami oraz wnioskami praktycznymi, jakie mogą z niej wysnuć szczególnie "ekolodzy oraz biolodzy akademiccy" i "działacze ruchów pro-ekologicznych".
Jerzy Czerny
Toruń 12.9.1998
Toruń 12.9.1998
Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz